poniedziałek, 6 maja 2013

Italia camperem - 2010


Jeśli wydaje się komuś, że wyjazd z małym dzieckiem w dalekie podróże jest absolutnie niemożliwy, to pragnę go przekonać, że bardzo się myli. Rok 2010 był tym, w którym o fałszywości powyższej tezy przekonali się moi przyjaciele, żona i ja sam. Już wiosną razem z moją żoną, Moniką postanowiliśmy, że te wakacje spędzimy w zupełnie innej niż dotąd formie. Wiedziałem, że nie możemy jechać nigdzie indziej, jak do Italii. Moja ogromna determinacja była spowodowana faktem, iż w poprzednie wakacje nie wyjeżdżaliśmy nigdzie, a od pierwszego i ostatniego pobytu we Włoszech minęło już sześć lat. Druga ważną deklaracją była chęć wyjazdu z naszymi przyjaciółmi Zuzią i Tomkiem, którzy również od roku cieszyli się swą córką Jadzią. Właśnie ze względu na dzieci: wspomnianą roczną Jadzię oraz czteroletnią Emilkę i niespełna rocznego Tolka musieliśmy wybrać formę pozwalającą zachować dobre warunki higieniczne, komfort i co w naszym przypadku bardzo ważne - mobilność, bo skoro po raz drugi, a kto wie czy nie ostatni, mamy wybrać się do tego raju, to chcę zobaczyć go w jak największej liczbie odsłon i oczywiście chcę podzielić się tym co już wiem z moimi bliskimi. Po przeanalizowaniu potrzeb wybór jest prosty - kamper! Domek na kółkach. Jedziesz i mieszkasz. Dziś tu, jutro tam! Wspaniała idea momentalnie nabrała maksymalnego momentu obrotowego w działaniu. Przeszukując witryny internetowe zdałem sobie sprawę, że trudno nam będzie znaleźć pojazd dla siedmiu osób. A jednak! W Katowicach odnalazłem niewielką, jednoosobową wypożyczalnię posiadającą Fiata Ducato zarejestrowanego na osiem (!) osób. To jedyny taki pojazd w naszym regionie, jaki znalazłem w sieci.  Wspaniale! Ponieważ mieliśmy jedno miejsce wolne. Zaproponowałem wyjazd swojej dziesięcioletniej bratanicy Ewie i w ten sposób na wielką wyprawę wyruszaliśmy w komplecie. Takim przekonaniem żyliśmy do przełomu czerwca i lipca, kiedy to okazało się, że będziemy ze sobą wieźli jednego pasażera na gapę! Dziewiąty pasażer  kampera nie pozostał bez wpływu na pozostałych, a na pewno na Zuzie, ale o tym na razie sza...

Jak zwykle wiele długich tygodni spędziłem nad mapami, planami i oczywiście w przestrzeni internetu. Śledziłem zarówno portale poświęcone Italii, jak i te poświęconym turystyce kamperowej. Przeczytałem mnóstwo publikacji i dzięki temu opracowałem niezwykle bogatą we wrażenia trasę. Jednakże im więcej czytałem o tym, jak jeździ się domkiem na kółkach, tym mocniej ograniczałem pierwszą wersję podróży. Ostatecznie postanowiłem, że trasa przebiegać będzie następująco:
Wyjeżdżamy w piątkowy wieczór, przejeżdżamy przez Czechy, i potem przez Austrię do Italii, ale tym razem nie jedziemy na Graz, w Wiedniu wybieramy drogę na Innsbruck i przebijamy się przez Alpy przekraczając granicę włosko-austriacką na przełęczy Brennero.






Plan był taki, aby w sobotę po południu dotrzeć do wybrzeża liguryjskiego, a konkretniej na Cinque Terre, a żeby być całkowicie precyzyjnym, do Vernazzy. Cóż... Nie twierdzę, że podróż z czwórką dzieci i kobietą w ciąży idzie gładko, jak po maśle, czy jak to mówią włosi "jak po olivie". Nad ranem jeszcze w Austrii, robimy chwilowy postój przy autostradzie, by przewinąć i nakarmić dzieci. Okazuje się, że zaplanowana chwilka trwa nieco dłużej.



Tuż przed południem naszym kamperem przekraczamy przełęcz Brennero. Stąd jest już z górki. Zatem kolejny krótki postój na rozprostowanie kości. Ruch tu ogromny - również kamperowy. Nie chcemy zbyt dużo czasu spędzać na tłocznych i nudnych autostradach. Wpadamy więc na pomysł, że obiad zjemy nad brzegiem jeziora Garda i tuż przed Trydentem zjeżdżamy z  autostrady na zachód. Droga staje się malownicza i wąska. Jednak zależy nam żeby zjeść jak najbliżej jeziora. Wybieramy trasę wiodącą wzdłuż zachodniego brzegu i... Klęska. Droga okazuje się być niezwykle wąską w dodatku usłaną ciągnącymi się przez całe kilometry tunelami, pomiędzy którymi zdarzały się nieliczne zatoczki samochodowe pełne skuterów, fiatów 500 lub tylko ciut większych pojazdów. Nasz olbrzymi kamper w niektórych tunelach musi jechać środkiem jezdni, bo sklepienia na skraju jezdni są zbyt niskie. Dzieci stają się coraz bardziej głodne. Kobiety nerwowe. Prowadzi Tomek. Prawdziwy mistrz kierownicy. Ja zajmuje się dokumentacją, ale muszę przyznać, że pewne poczucie odpowiedzialności i kuriozalność tej sytuacji powoduje iż nie mam ochoty się odzywać. Widzę, że Vernazza staje się coraz odleglejsza. Dochodzi już godzina 16.00 a my wciąż jedziemy wzdłuż jeziora. Przed nami sznur aut, za nami również. Nie możemy swobodnie wyprzedzać. Tempo podróży i tak już mocno opóźnione spada jeszcze bardziej. Decydujemy się na nocleg w znanym nam już campingu w Sirmione. 

Na miejsce zajeżdżamy około godziny 18.00. Nie jest tanio, ale okazuje się, że łapiemy ostatnie wolne miejsce tuż przy recepcji na kawałku betonowego placu. Sam camping jest dość uroczy, ale nasze miejsce jest delikatnie mówiąc nieciekawe, w dodatku dość drogie, ale wreszcie możemy wykąpać dzieci. Tomek i ja prowadziliśmy całą noc i dzień. Jesteśmy wycieńczeni. Po kąpieli planujemy krótki spacer wzdłuż brzegu jeziora a potem szybką kolację i krótkie wieczorne posiedzenie przy przywiezionym z Polski piwie. Tu okazało się, że składany super stolik - wbrew temu co mówił właściciel - nie jest sprawny i tuż po rozłożeniu sam się składa przybierając pozycję rozjechanego walcem. O naszym zmęczeniu świadczy fakt, iż po wypiciu dwóch piw zataczam się, jakbym wypił ich osiem. Stolik nie jest więc potrzebny. Trzeba położyć się spać.

Następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie Sirmione. Wprawdzie Monika i ja byliśmy tutaj w trakcie naszej podróży do Jana Pawła II, ale bardzo nam się tutaj podobało i chcieliśmy podzielić się naszymi wrażeniami z najbliższymi. Kamperem podjechaliśmy jak najbliżej starej części miasta. Zaparkowaliśmy na dużym parkingu - tu oświeciło nas, że mogliśmy swobodnie zajechać tutaj na noc i zaoszczędzić wydane 100,- € - mamy przecież własny domek na kółkach i nie potrzebujemy korzystać z zewnętrznych udogodnień. Nasze tempo porównywalne jest z pociągiem osobowym relacji Racibórz - Katowice (siedemdziesiąt kilometrów w dwie godziny). Wstajemy dosyć wcześnie, ale poranna toaleta w wykonaniu ośmiu osób... Potem śniadanko, jeszcze przewinąć dzieciaki. Zwiedzanie rozpoczynamy o 10.00. Na spacer po Sirmione planujemy 2 godziny. Samo miasteczko zbudowane jest na koniuszku wysuniętego wgłąb Lago di Garda półwyspu i odcięte od jego pozostałej części szerokim na parę metrów kanałem. Wchodzimy przez most i dalej średniowieczną bramę. Cieszymy się kwitnącymi azaliami, których na tej "wysepce"  jest dość sporo. Zwiedzanie i dokumentowanie jest jednak nieco utrudnione ciągłym oglądaniem się za kilkuletnimi turystami, ciekawymi nowych przestrzeni. Lody pozwalają na chwilę spowolnić tempo zwiedzania wszystkich ciasnych zakątków przez tych małych podróżników, a nam pozwalają delektować się gwarnym o tej porze roku Sirmione. Wśród wielu domów mijamy ogromną willę. Na okalającym ją murze wmurowano tablicę "W tym domu mieszkała Maria Callas". Idziemy jeszcze na chwilę pospacerować po parku. Widok czwórki dzieci prowokuje spotykanych przez nas Włochów, do licznych powitań, uśmiechów. "Bella Bambina" - słyszę komplement starszych państwa na widok tańczącej pośrodku deptaka Emilki. Taka uprzejmość i ciepło spowodowane widokiem dzieci bardzo się nam udziela. Nie wiemy jeszcze, że częściej będziemy doświadczać takiego zachowania ze strony tubylców.







Droga prowadzi nas w dół, tuż nad brzeg wielkiego jeziora Garda. Idąc wzdłuż brzegu czujemy nagle ogromną chęć na kąpiel. Mimo braku strojów kąpielowych wrzucamy się do wody w majtkach, spodenkach ewentualnie koszulkach. Pełny spontan. Dzieciaki są zachwycone!

O godzinie 13.00 ruszamy z parkingu w kierunku upragnionej Vernazzy. Mam nadzieję, wreszcie tam dotrzeć.

Gdy koło godz. 16.00 mijaliśmy Mantuę zacząłem się Martwić. Drogi, którymi jechaliśmy były dość wąskie i przez to bardzo powolne. Nasz kamper był wyjątkowo długi, wysoki i ciężki.  Zdecydowaliśmy się więc podgonić tempo wjeżdżając na drogi szybkiego ruchu, ale nim tego dokonaliśmy potrzebny był postój obiadowy. Zjechaliśmy z głównej drogi, chwilę pokręciliśmy się i wylądowaliśmy na samotnej farmie pod ogromną Topolą. Tu jemy. Ewa radośnie przytula koty, których kilka przyszło wyżebrać odrobinę jedzenia. Za kotami pojawili się też mieszkańcy farmy. Wymieniliśmy kilka zdań po włosku. Początkowo obawiałem się, że będą chcieli nas przegonić, ale zapytali nas tylko czy wszystko w porządku, czy czegoś nie potrzebujemy i życzyli szczęśliwej podróży. Niezwykle przyjaźni ci Włosi. Dochodziła 17.00 a my dopiero rozpoczynaliśmy konsumpcję makaronu z warzywami. Nie mam zamiaru  udawać, że było to spaghetti „Bolognese", czy "Napoli"...



Gdy dochodziła 20.00 zdecydowaliśmy, że nocleg spędzimy na parkingu przy autostradzie A15 w okolicach Lusuolo. Postanowiłem cieszyć, się faktem, że może nie Vernazza, ale przynajmniej byliśmy w Toskanii. Jak się okazało na wielkim placu parkingowym nie byliśmy jedynymi turystami. Stał tam już jeden kamper, którego właścicielami było starsze włoskie małżeństwo. Ustawiliśmy się obok ich pojazdu. Chwilę później podjechał jeszcze jeden. Po kolejnej godzinie na wielkim placu parkingowym stały trzy kampery i samochód z przyczepą kempingową. Wszystkie ustawione blisko siebie. W razie, gdyby jednemu z nas miało grozić jakieś niebezpieczeństwo - np. ze strony złodziei - pozostali powinni wszystko słyszeć i szybko zareagować.
Wieczorem jemy kolację na parkingowych stolikach. Nasz w dalszym ciągu przyjmuje pozycję rozjechanego przez walec. Zamieniam parę słów ze starszym panem, ale "nonno" mówi tak szybko i  niewyraźnie, kompletnie nie zwracając uwagi na moje prośby o spowolnienie i powtórzenie, że stwierdzam, iż  moje wtrącenia nie są mu potrzebne do prowadzenia rozmowy. Wystarczy żebym siedział obok. Po chwili jednak mój zapał do słuchania maleje. Czas kłaść się spać. Może jutro dojedziemy do Vernazzy?

Do Vernazzy zostało nam 50 km. w normalnych warunkach to jakaś godzina drogi. Ponieważ nocowaliśmy na autostradzie zależy nam na szybkiej zmianie otoczenia. Pobudka o siódmej (dzieci nie pozwalają na lenistwo). Przyspieszamy poranne ablucje korzystając z infrastruktury parkingowej. No ale trzeba zjeść śniadanie. Udaje nam się ruszyć przed 9.00.
Wciąż prowadzi Tomek. Robi to naprawdę dobrze. Około 10.00 jesteśmy w La Spezia. Piękne portowe miasto, ale nie zwiedzamy go. Niebo jest dość pochmurne i nie wiemy czy spadnie deszcz, a poza tym czeka nas piękniejsze Cinque Terre i upragniona Vernazza. Droga Sp 370 zaczyna piąć się w górę, coraz wyżej i wyżej. Aby pokonać strome zbocza, droga wije się i kluczy  serpentynami. Podziwiamy wspaniałą nadmorską panoramę i znikamy w leśnych ostępach.  Nagle w okolicach Biassa przejeżdżamy przez tunel i znajdujemy się po drugiej stronie zbocza. Tutaj niebo jest kompletnie bezchmurne. Słoneczko pięknie praży. Przed nami Morze Liguryjskie. Podjeżdżamy na taras widokowy, ale ponieważ jest tu już dość tłoczno, ruszamy dalej. Droga jest tu już węższa i prowadzi wzdłuż klifu. Widzimy jednak, że jadą tu nie tylko samochody osobowe, ale również autobusy i nasi nowi "przyjaciele" - kamperowcy. Jesteśmy zachwyceni krajobrazem. Stromymi nasłonecznionymi zboczami, na których od czasu do czasu dostrzegamy winnice, oliwne gaje. lub pojedyncze pinie. Tu i ówdzie zjazd lub wjazd do posesji. Małe pojedyncze domki są tu jakby wbite w skałę. I wydaje się, że przestrzeń życiowa żyjących tu ludzi mieści się przede wszystkim na dworze. Oddalamy się od linii brzegowej zostawiając gdzieś w dole Riomaggiore. Kamper znów wspina się w górę. Jesteśmy dobre pół kilometra nad poziomem morza, ale przecież zawsze możemy być wyżej. W okolicach Manarolii droga zmienia numer na SP51 i staje się jeszcze ciut węższa, ale ta zmiana to kompletnie niezauważalne zwężenie w porównaniu z tym co dzieje się w Fornacchi! Nagle dostrzegamy drogowskaz na Vernazzę. Musimy zjechać z głównej szosy ostrym na 170 stopni zjazdem w lewo. Po przejechaniu kolejnych trzydziestu metrów szosa staje się jeszcze węższa i zaczyna mocno opadać w kierunku morza. Tomasz pytająco patrzy mi prosto w oczy. Ja sam nie wiem co się dzieje. Myślę, o tym by zawrócić. Ale droga jest zbyt wąska. Nie zawróci tu nawet mały fiat! Szosa nagle staje się po prostu jednopasmową jezdnią, na której ledwo mieści się nasz wóz. Albo zaczniemy trzeć o barierki za którymi czai się przepaść, albo o pionową ścianę zbocza po stronie kierowcy. Mijamy kolejny zakręt. Z naprzeciwka wspina się sportowe BMW. Kierowca ze zdumienia przeciera oczy. Wbija wsteczny bieg i ucieka przed naszym mega-potworem chowając się w zatoczkę mijania za kolejnym zakrętem. Nagle zauważamy, że wzdłuż tej cienkiej asfaltowej nitki, którą jedziemy leżą ścięte gałęzie krzewów i drzew. W szoferce siedzimy tylko Tomek i ja. Milcząco wymieniamy się spojrzeniami nie chcąc denerwować naszych pasażerów, ale dziewczyny patrząc na to, co za oknami orientują się, że ta droga to jakieś kompletne nieporozumienie. Widzę, że Tomek redukuje bieg już do jedynki bojąc się nabrać zbyt dużego rozpędu. Tu jest naprawdę stromo, a nasz wóz na pewno przekroczył wagę trzech i pół tony. Boimy się, że za chwile hamulce zbytnio się zagrzeją. Sytuacja robi się naprawdę nerwowa. Do upragnionego celu powinno zostało nam jakieś dwa, trzy kilometry. Pod swoim adresem słyszę coraz ostrzejsze uwagi. I słusznie! Wybierając to miejsce zasugerowałem się opowieściami przyjaciela, który był tu rok wcześniej i zachwalał Vernazzę, jako najpiękniejsze miasteczko z wszystkich na Cinque Terre, i zaręczał mnie, że dotarł tam samochodem. Ja głupi, kompletnie nie wziąłem pod uwagę faktu, że podróż wielkim samochodem kampingowym to nie to samo, co podróż osobowym mercedesem, a rozmawiając o CT nie mówiliśmy w ogóle o warunkach drogowych.
Jak już wspomniałem Tomek to prawdziwy mistrz kierownicy. Po najdłuższych trzydziestu minutach w moim życiu, podczas których otarliśmy się o śmierć na zawał serca, dotarliśmy do tabliczki Vernazza. Wreszcie upragniony cel został osiągnięty! Cieszymy się, że zobaczymy to najcudowniejsze miasteczko wybrzeża liguryjskiego. Dzieciaki cieszą się na upragnioną kąpiel w morzu. Podobnie zresztą jak i nasze żony, którym nasze zapewnienie o całodziennym plażowaniu i smażeniu się na słońcu miało być rekompensatą za miniony stres. Okazało się jednak, że najgorsze dopiero przed nami. Za tabliczką znajduje się zamknięty szlaban i parking. Z budki parkingowego wyskakuje facet i krzyczy do nas coś po włosku machając rękami, że tu nie wolno i że mamy odjechać. Proszę Tomka, żeby odjechał kawałek i zaczekał, a sam wierząc we własne umiejętności komunikacyjne idę pogadać z parkingowym. Ten sprawia wrażenie obrażonego na mnie. Nie chce ze mną rozmawiać tylko krzyczy. Kompletnie go nie rozumiem. W budce siedzi drugi mężczyzna. Ciemna karnacja sugeruje, że on lub jego przodkowie przyjechali tu z południa Włoch. Wymieniamy się uprzejmym Buongiorno, po czym próbuję sklecić zdanie, żeby zapytać o kamping dla nas. Na co gość odpowiada mi, że tu nie możemy zostać, i że najbliższy plac na którym możemy się zatrzymać, żeby zostać na noc znajduje się 15 kilometrów dalej w Monte Rosso Al Mare.  W pierwszym momencie dziwię się, że tak dobrze go rozumiem, po czym zaczynam zdawać sobie sprawę, że facet mówi do mnie łamaną polszczyzną. Marco, bo tak miał na imię znał polski, bo zaręczył się z Kasią z Katowic. Podszedłem do Tomka mówiąc, że dowiedziałem się iż 350 metrów dalej jest mały placyk na którym parkują samochody i możemy się tam na chwilę zatrzymać, żeby przewinąć dzieciaki i dać im chwilę pobiegać. Przekazałem też resztę informacji, które otrzymałem od Marco. Widziałem, ze zrobiłem ogromne wrażenie na moich towarzyszach podróży swoim talentem ligwistycznym. Postanowiłem jednak zdradzić im sekret tej sprawnej komunikacji. I całe szczęście, bowiem Marco podszedł chwilę później do nas na parking. Poinformował skąd możemy wziąć wodę, opowiedział szczegółowo o swojej miłości. Wyznał, że kocha Polskę i Polaków,  ale też przestrzegł nas - po raz kolejny - że nie możemy tutaj zostać i że możemy mieć poważne kłopoty jeśli zaraz nie odjedziemy.  Musieliśmy pożegnać się z marzeniem o zobaczeniu Vernazzy. Zaczęliśmy więc szybko się pakować pożegnaliśmy się z Marco i nagle... usłyszeliśmy dźwięk klaksonu, chwilę później kolejny. Dźwięk dobiegał z góry. Podnieśliśmy głowy. Nad nami wzdłuż zbocza biegła nitka szosy i znikała za zakrętem. Jeszcze raz słyszymy dźwięk klaksonu i z za skały wyłania się mały "Ape" - pszczoła, czyli skuter na trzech kółkach udający samochodzik dostawczy. Robi mi się ciepło. Ruszamy. Wąska droga wiedzie dokładnie skrajem urwiska. W całym tym zamieszaniu nie wiem czy mam włączoną, czy wyłączoną kamerę. Kompletnie tracę rozum. Droga wspina się intensywnie w górę klucząc w lewo i w prawo. Nasz kamper powoli wspina się. Cieszymy się, że to Fiat - mamy wrażenie, że włoskie auto poradzi sobie na włoskich drogach. Szosa ma tu najwyżej dwa i pół metra szerokości. Nie wiem jaki jest jej kąt nachylenia może to 18, może 24, a może i 30 stopni? Jesteśmy dobre czterysta metrów nad poziomem morza, gdy przebieg drogi staje się bezlitosny dla naszego kampera. Jedziemy na pierwszym biegu. Po prawej stronie przepaść. Spoglądam w dół ze strachem i jednoczesnym zachwytem nad pięknem tego krajobrazu. Szosa nagle po raz kolejny zakręca. Znów o 170 stopni, przy tym nachyleniu jest to niezwykle niebezpieczny zakręt. Kamper zawisa na podwoziu. Stoimy w miejscu. Jest wąsko. Asfalt wylany jest na szerokości prawie całej półki skalnej, po której prowadzi droga. Za barierką ochronną może jest jeszcze trzydzieści centymetrów płaskiego podłoża i przepaść. Wyskakuję z samochodu. W środku zostają Tomek, nasze żony i dzieci. Biegnę zobaczyć co się stało. Tylna krawędź samochodu oparta jest o asfalt. Tomek dodaje gazu. lecą iskry. Kamper przesuwa się o centymetr w przód i zaczyna cofać o kolejne dwadzieścia w tył. Zostało może z pół metra do barierki. Staję za samochodem zapieram się nogami i próbuję pchać. Zdaję sobie sprawę, że to beznadziejne. Jeśli kamper zacznie się cofać, najpierw przygniecie mnie do balustrady, po czym wyciśnie mnie jak kaszankę z jelita, a być może przerwie stalowe, przydrożne zabezpieczenie i runie w dół. Krzyczę do Tomka, żeby nie cisną w przód. W powietrzu unosi się smród palonych opon. Tomek potrzebuje kilku sekund, by ocenić sytuację. Spogląda w lusterka. Lewe. Prawe. Lewe. Otwiera okno. Krzyczę znów, tym razem relacjonując sytuację. Odskakuję na bok i staję w roli nawigatora. Musimy cofnąć. Słyszymy, że zbliżają się kolejne pojazdy. Jeśli nie wyjedziemy. Trzeba będzie wezwać pomoc. To będzie niezwykle kosztowna akcja. Jesteśmy gotowi ewakuować kampera w każdej chwili. Hamulce są mocne, więc jak już tak stoi, to nie powinien zjechać, ale dajemy sobie jeszcze jedną szansę. Macham i krzyczę, że z prawej jest jeszcze pół metra. Tomasz powoli cofa przytulając się jak najbliżej balustrady. Będzie powtarzał ten manewr raz jeszcze. Ustawia brykę niczym sportowego charta na linii startu. Napięcie rośnie. Nie wiem jaka atmosfera panuje wewnątrz pojazdu. Czuję, że sam jestem nerwowy i spocony. Za chwilę puszczą mi zwieracze. Serce bije na potęgę. Jego rytm zagłusza złe myśli, choć oczami wyobraźni widzę już negatywne skutki najdrobniejszej pomyłki. Na pokładzie są moi najbliżsi: żona, dzieci, przyjaciele. Słyszę jak Tom dodaje gazu. Opony piszczą. Spod kół unosi się szary dym i smród. Tym razem Tomek robi dużo szerszy łuk, bok auta prawie drze o aluminiową barierkę przy krawędzi jezdni. Jeszcze chwila, jeszcze moment i jest. Udało mu się wyprowadził nas z opresji. Jest naprawdę świetny. Biegnę za nim nie chcąc by całkowicie zatrzymywał auto. Boję się, że nie ruszymy. Na twarzy Tomka widzę uśmiech zadowolenia, ale wiem, że wieczorem czeka nas poważna rozmowa. Czuję ogromną winę, że doprowadziłem moich najbliższych do takiej sytuacji. Najpierw pojawiają się głosy, że dobrze się stało, iż to Tomek, a nie ja, prowadził wóz. Potem idzie lawina faktów, że gdyby nie moje fantazje o Vernazzy nie znaleźlibyśmy się tutaj. Mimo, że przed nami jeszcze dziesięć kilometrów czuję, że najgorsze za nami i że jesteśmy już bezpieczni. Droga stała się szersza i prowadzi już blisko grzbietu. Nie wiem jeszcze jaki będzie zjazd do Monte Rosso Al Mare, ale skro jest tam plac dla kamperów, to nie może być źle. Przychodzi czas na analizy i rozważania. Wiem, że od teraz przestaję być kapitanem statku i że muszę poddać się woli moich towarzyszy. Straciłem autorytet i zaufanie. Nie mogę więcej naciskać na realizację zaplanowanej trasy, jeśli nie będzie woli z ich strony. Jeżeli dziewczyny zapragną cały tydzień spędzić na plaży moje plany o toskańskich miasteczkach muszę spisać na straty.


Droga do ostatniego z miasteczek Cinque Terre stała się już łagodna i niezwykle malownicza. Rzeczywiście na miejscu czekał nas wielki parking, na którym ustawionych już było kilkanaście kamperów z całej Europy. Idziemy nad morze. Plaża znajduje się tuż obok kolejowego dworca. Wiem, że spieprzyłem sprawę. Trzeba było od razu kierować się tutaj. I pociągiem odbyć podróż po wszystkich miasteczkach tego malowniczego zakątka Italii. Na spacer wybrzeżem, o którym tyle słyszałem nie mam co liczyć. Pozostało nam plażowanie. Po zażyciu morskich rozkoszy, a muszę przyznać, że było to naprawdę przyjemne wróciliśmy na szybki -  w naszym wydaniu szybki znajduje się w przedziale od pół do dwóch godzin - obiad, po czym ruszyliśmy na spacer po miasteczku. Nasze obozowisko znajduje się w nowszej, najbardziej wysuniętej na zachód części miasteczka i tym samym całego Cinque Terre. Deptakiem udaliśmy się więc na wschód do starszej części. Wpierw po prawej mija się plażę Fegina, po lewej piękny dworzec kolejowy. A dalej droga prowadzi przez tunel wydrążony w skale odgradzającej obie części miasteczka. Monte Rosso liczy sobie niespełna 1500 mieszkańców. Ta niewielka osada rybacka skupiona wokół ruin starego zamku i ma niesamowity klimat. Wśród wąskich uliczek znajdziemy tam mnóstwo sklepików z pamiątkami, osterii i ristorante. Skarbem jest jednak kościół świętego Franciszka i znajdujący się w nim obraz ukrzyżowania, którego autorstwo przypisywane jest Van Dyickowi. Po drodze poznajemy parę zakochanych Polaków z okolic Poznania. Już któryś rok z kolei podróżują w ten sposób, że osobowego volkswagena sharana na czas wakacji przerabiają na półkampera z tylnej części tworząc sypialnię i przechowalnię bagażu. Razem z nimi spędzamy część wieczoru, ale jutro udajemy się dalej, do kolejnej nadmorskiej miejscowości Viareggio. Cierpię, ale nic nie mówię. Nie mogę.











Kolejny dzień wita nas pięknym słońcem. Dziewczęta chcą dzisiaj plażować. Około 10.00 Ruszamy więc do Viareggio. Przed nami maksymalnie dwie godziny jazdy. Tym razem wybieramy inną drogę prowadzącą do La Spezia. Najpierw drogą SP38 do Pian di Barca i tam skręcamy w drogę SP1 prowadzącą nas do La Spezia. Tu decydujemy się podążać za znakiem kierującym nas do punktu zaczerpnięcia wody i opróżnienia zbiornika na... Po prostu zbiornika.  Okazało się, że musieliśmy trochę kluczyć przejechać wzdłuż portu i wreszcie dotarliśmy do takiego miejsca położonego przy via San Bartolomeo. Zamknięty szlabanem plac, na nim kilka kamperów, parę ambulansów. Żeby dostać się do środka trzeba wezwać obsługę. W zamian za możliwość spuszczenia ścieków i nabrania świeżej wody można zostawić dowolną opłatę. Decydujemy się na w miarę szybką akcję. Pierwsza wymiana zbiornika na ścieki. Ustawiamy kamerę i mamy z tym niezły ubaw. Zbliża się południe. Na placu jesteśmy jedynymi "żywymi"  ludźmi. Napełniamy zbiornik na wodę i ruszamy. Udało nam się uwinąć w niecałe 30 minut. Jest świetnie. Naprawdę szybko zatem wyjeżdżamy i w tym momencie nasze zadowolenie pryska. Jest pora „pausa pranzo” - przerwy obiadowej. Szlaban opuszczony i zamknięty. Jak stąd wyjechać? Na placu żywego ducha. Podjeżdżamy pod sam szlaban kręcimy się wokół. Czekamy. Mieliśmy szczęście. Ktoś wrócił przed upływem przerwy. Czyli przed 15.00 a dokładnie o 14.30. Straciliśmy dobre dwie i pół godziny. Ale teraz już droga prowadzi prosto do Viareggio, znanego kurortu włoskich notabli, gwiazd i ludzi polityki, w którym oprócz kilka bogatych willi, setek hoteli i dyskotek nie ma właściwie nic co mogłoby przykuć moją uwagę i zająć mnie na dłużej.  Nie znoszę takich miejsc, ale jestem to winny mojej grupie. Po drodze mijamy Carrarę. Przez okna podziwiam górujące nad miastem wzgórza i biel wydobywanego tam marmuru lśniącą w pełnym, popołudniowym słońcu. Około 16.00 udaje nam się znaleźć miły plac parkingowy w Pietrasanta, to przedmieścia Viareggio. Na szczęście nie jesteśmy sami. Jest tu kilka schowanych w cieniu kamperów. Parking płatny jest w określonych godzinach. Ponieważ jesteśmy już głodni robimy "szybkiego" grilla i wreszcie około 17.00 udaje nam się wylądować na darmowej plaży, która na szczęście znajduje się w pobliżu naszego prowizorycznego campeggio. Plaża jest idealnie piaszczysta i o dziwo niezbyt zatłoczona. Bez problemu udaje nam się znaleźć miejsce w którym nasze berbecie urządzają sobie prawdziwą kąpiel w piachu. Morze jest bardzo spokojne i dość płytkie. Idealne miejsce dla rodziców z małymi dziećmi.





Po paru godzinach leżenia plackiem. Czas na toaletę i wieczorny spacer. Cierpię, jak cholera, bo dziewczyny zapowiadają, że jutro cały dzień spędzimy na plaży. Przecież dzisiaj dojechaliśmy tutaj tak późno. Planowałem na kolejny dzień odwiedzić mieszkającą na stałe w Pistoi polską pisarkę i malarkę w jednej osobie, którą poznałem czytając jej bloga internetowego. Mimo, że bardzo ciągnie mnie do Pistoi wiem, że muszę milczeć. Tymczasem idziemy na spacer, na lody w willową część Viareggio. Drogie samochody, okazałe posiadłości. Piękne kobiety. Jakieś cholerne hollywood. Czuję się tu bardzo, źle a perspektywa spędzenia tu kolejnego dnia rozrywa mnie od wewnątrz. Nie wytrzymuję napięcia i odłączam się od grupy. Potrzebuję czasu. Wreszcie wracam, zupełnie zrezygnowany. Decydujemy, że położymy dzieci spać i posiedzimy na kocyku (nasz komplet stolikowo-krzesełkowy nie nadaje się do niczego) wśród zapalonych tealight-ów i wypijemy butelkę czerwonego wina, które nabyliśmy po drodze. Wieczór był bardzo gorący. Miło nam się siedziało, do czasu, gdy na plażach nie rozpoczął się dyskotekowy młyn. Nasz parking nagle ożył. Z przyczepki wypasionego kampera para młodych włochów, wypachniona i ubrana niezwykle elegancko wydobyła piękny skuter piaggio. Za chwilę na parking wjechało mnóstwo samochodów. Zdecydowaliśmy się wejść do środka naszego wozu. Po chwili pojawili się carabinieri. Decydujemy, że czas już spać. 

Nad ranem (około godz. 5.00) obudził mnie dziwnie znajomy dźwięk. Na ogół, gdy go słyszę wpadam w depresję. Tym razem poczułem ogromną radość. Bóg musi być ze mną pomyślałem zrywając się z usytuowanej nad szoferką alkowy. W dole w łóżkach jeszcze wszyscy spali. Po cichu zsunąłem się do sypialni i wyszedłem z kampera. Na dworze było ciemnoszaro. Niebo zaciągnięte było chmurami, z których lał rzęsisty deszcz. To jego dźwięk mnie obudził. Wiedziałem już, że nie ma sensu zostawać tu na kolejny dzień, bo co można robić nad morzem gdy pada? Muszę przyznać, że nawet śniadanie i pakowanie się poszło nam dużo szybciej niż zwykle. Rano zadzwoniłem do pani pisarki, z którą wcześniej korespondowałem już w sprawie naszego spotkania i umówiłem nas na godz. 11.00. Czeka nas maksymalnie półtorej godziny drogi Autostradą A11. Po drodze minęliśmy Lukkę, z której zwiedzania musieliśmy zrezygnować z powodu deszczu.  Bardzo żałowałem tego faktu, bo Lukkę odwiedziliśmy z Moniką podczas naszej pierwszej podróży do Italii. Było to jednak wieczorem i wiele architektonicznych detali na pewno uciekło naszej uwadze.  Po drodze na autostradzie musiałem dzwonić raz jeszcze, by usprawiedliwić nasze spóźnienie, ale deszcze spowodował korek na autostradzie. Ostatecznie spóźniliśmy się dość znacznie, bo uznaliśmy, że skoro już przejeżdżamy obok punktu czerpania wody i zrzutu ścieków, to musimy to zrobić, bo zajmie nam to najwyżej 10 minut (mieliśmy już wprawę - robiliśmy to drugi raz). Niestety zajęło nam to 20 minut. Ostatecznie mieliśmy ponad godzinę opóźnienia, gdy zajechaliśmy do parafii przy via Pantaleone, której gospodarzem jest polski ksiądz. Pomaga mu owa pisarka, dziewczyna z Polski, której zamiłowanie do sztuk pięknych i Toskanii pchnęło do pisania internetowego bloga, a dalej do wydania książki. Tu spędziliśmy bardzo miłe dwie godziny przy ciastkach i herbacie. Mieliśmy okazję podziwiać wnętrza XIII wiecznej plebanii. Wymieniliśmy parę spostrzeżeń, pytaliśmy o życie w Toskanii. Sami przywieźliśmy ze sobą osiem numerów Almanachu Prowincjonalnego, jako nasz dar z Polski. Następnie postanowiliśmy zwiedzić Pistoię.





Deszcz ustał, ale niebo nadal pozostawało pochmurne. Ruszyliśmy w stronę centrum. Wąskie uliczki miasta wydały się mało gościnne dla naszego campo. Kierując się drogowskazami dotarliśmy jednak do położonego najbliżej centrum parkingu i pieszo ruszyliśmy zwiedzać centro storico. Zdziwiłem się bardzo, bo parking, mimo iż położony blisko centrum znajdował się w bardzo zaniedbanej, poprzemysłowej okolicy.W oddali widziałem zabudowania infrastruktury kolejowej, ale tu blisko nas znajdowało się mnóstwo opustoszałych, zniszczonych budynków. Szliśmy jednak obserwując nie tylko, jak w miarę dochodzenia do starego rynku zmienia się miasto, jego ulice i zabudowania, ale również, jak zmienia się pogoda, która stawała się dla nas coraz łaskawsza. Muszę przyznać, że Pistoia zaskoczyła mnie tym kontrastem, zaniedbania przy parkingu i pięknych renesansowych kamienic w ścisłym centrum. A już w ogóle cudowny jest Piazza Duomo, przy którym stoi Katedra św. Zenona z XII wieku ze wspaniałą romańską fasadą i romańskim wnętrzem. Naprzeciw katedry znajduje się ośmiokątne baptysterium z XIV wieku. Po przeciwnej stronie placu znajduje się budynek sądowy. Z ciekawości przeszedłem przez bramę i wszedłem na dziedziniec, który dosłownie mnie powalił. Nie mogłem wyjść z podziwu oglądając niezwykłe, autentyczne malowidła. Nie jestem merytorycznie przygotowany na to co widzę, ale i tak robi to na mnie ogromne wrażenie. Gdzieniegdzie na ulicach widać stare kamienne lady sklepowe. Dopiero później doczytuję, że tradycja sobotniego targu trwa tu od wieków nieprzerwanie do dziś dnia. Decydujemy się, na obiad w restauracji Valiani na rogu via Cavour i via Francesco Crispi. Zaintrygowała mnie fasada domu, w którym owa restauracja się znajduje. Wydaje się, jak gdyby dawniej stanowiła fragment kościoła San Giovanni in Fuoricivitas, którego ściany mają charakterystyczne dla toskańskiego romanizmu dwukolorowe pasy z białego i zielonego marmuru. Co dziwne dzisiaj między kościołem i budynkiem z restauracją biegnie uliczka i wcale nie wygląda na nową. Musiała biec tu od zawsze. Z kolei tylna ściana budynku oraz ściana narożna sprawiają wrażenie, że kościół i budynek, w którym dziś znajduje się restauracja były ze sobą połączone jakąś przyporą. Do dziś nie rozwikłałem tej zagadki, ale muszę przyznać, że wnętrze Valiani, ze swoimi łukowymi sklepieniami i terakotową posadzką też zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Zamówiliśmy typowe Toskańskie jedzenie, choć byliśmy chyba pierwszymi zamawiającymi obiad. Przeróżnego rodzaju szynki, grzyby, sery smakowały wyśmienicie, a ich jakość podniósł jeszcze wystawiony na końcu rachunek.

Kolejne na trasie miały być Arezzo i Cortona. Ale już poprzedniego dnia wiedziałem, że nie uda nam się zobaczyć tych miejsc jeśli chcemy dotrzeć do jeszcze mocniej przeze mnie upragnionych Motepulciano i Montalcino. Wcześniej czytałem kilka książek z tzw. lżejszej półki na temat spełniania marzeń o życiu w Toskanii, tworzeniu wina, słońcu i bezkresnych wzgórzach, które niczym morskie fale rozciągają się na południe od Sieny. Nie ukrywam, że książki te zasiały w mym sercu pragnienie zobaczenia tego na własne oczy i w ten sposób, jeszcze tego samego wieczora, znaleźliśmy się na parkingu w Montepulciano, gdzie spędziliśmy noc, podobnie jak dwadzieścia innych kamperów.  Rano moją uwagę przykuł jeden z pojazdów. Piękny czerwony volkswagen "buli" w wersji Westfalia - z podnoszonym dachem, który robił za sypialnię, ale nie będziemy jednak skupiać się na motoryzacji. Wybrany przez nas parking znajduje się po zachodniej stronie miasta i stanowi zarazem wspaniały taras widokowy na okoliczne wzgórza aż po Jezioro Trazymeńskie. Po zrobieniu paru pamiątkowych zdjęć i zjedzeniu śniadania wybraliśmy się, na zwiedzanie. Jesteśmy głodni wrażeń, nie pomijamy wiec stojącego poza murami miejskimi kościoła św. Agnieszki, ale od niego właśnie rozpoczynamy poznawanie miejscowych zabytków. Tolek, który w czasie naszej podróży otrzymał miano Tollino Massimo - z racji swojego pulpetowatego w owym czasie wyglądu nie dbał o fakt, iż przebywa w miejscu uświęconym, wywołując tym samym uśmiech na twarzach obecnych tam sióstr zakonnych. Zauważyłem, że Włosi uwielbiają dzieci. Nie przeszkadza im ich głośne zachowanie, bieganie i śmiechy. To pozwala nam nieco zluzować i nie przejmować się niewinnymi, aczkolwiek czasem dość niezręcznymi zachowaniami naszych podopiecznych. 





Do miasta wchodzimy północną bramą - Porta al Prato, za którą kryje się zupełnie inna rzeczywistość. Od razu po przekroczeniu tej granicy witają nas otwarte enoteki i sklepy oferujące przeróżne pamiątki, ale przede wszystkim wino. Ulice nie są tu tak wąskie. Mieszczą się tu nawet niewielkie miejskie autobusy. Z każdym przebytym krokiem, czuję, że to jest to miejsce, w którym zaczyna się realizować moje marzenie. Mógłbym stąd nie wyjeżdżać. Pniemy się w górę główną arterią miasta, ale jednocześnie wciągają nas przeróżne zaułki. Czuję, że nie chce się spieszyć. Zapoznaję się z Montepulciano, zachwycam każdym kamieniem. Dzieciaki, biegają od lewej do prawej strony ulicy zaglądając w witryny, bramy, małe okienka i nagle dostrzegam podobieństwo mojego zachowania. Chcę jednocześnie zobaczyć, doświadczyć, dotknąć, posmakować i poczuć - ogarnąć wszystkimi zmysłami miasto, które samo ogarnęło mnie. Włóczymy się tak w pełni zrelaksowani odkrywając coraz to nowe przestrzenie. Z ciekawości, jak wyglądają podwórka, zaplecza tych wspaniałych XVI wiecznych domów trafiamy na kolejny piękny taras widokowy. U naszych stóp rozciągają się hektary winnic, oliwnych gajów i lasów. Zaczynam już tęsknić za tym miejscem, mimo że wcale jeszcze stąd nie wyjeżdżamy. Kolejny mocny punkt to wspaniały Piazza Grande z surową, nie dokończoną Duomo i okazałym ratuszem. Na schodach prowadzących do katedry robotnicy właśnie budują jakąś instalację. Po chwili orientuje się, że budują wielką scenografię dla potrzeb opery, którą wystawią tu za dwa dni. To niesamowite. U nas z okazji dni miasta stawia się zwyczajną estradę i zaprasza zespół znany z telewizora, - szczyt marzeń, który za półtora godzinny występ - do piwa w plastikowym kubku i kiełbasy z grilla - kasuje niebagatelną sumę, stanowiącą często podobny koszt finansowy do takiego widowiska. W wymiarze artystycznym i tego, co pozostawia we wnętrzu odbiorcy ma się jednak zupełnie nijak. Po raz kolejny wzdycham z miłości. Mimo budującej się scenografii, klucząc pomiędzy deskami, narzędziami i pracownikami obsługi wchodzę do wnętrza katedry. Jest dość ciemno, a wpadające światło wyłuskuje pokryty złotem tryptyk ołtarza, na oko widać, że starszego niż cała świątynia. 













Teraz czas spojrzeć na zachodnią panoramę. Udaję się więc w kierunku ratusza. Obok wchodzi się na kolejny taras widokowy. Jestem oczarowany. Po intensywnie błękitnym niebie leniwie suną białe obłoki. W dole tracąca swą barwę zieleń, z dnia na dzień coraz bardziej zmieniająca się w odcienie żółci i brązów. Pofałdowany teren licznych wzgórz i... renesansowy San Biagio. Ze względu na dzieci nie zdecydowaliśmy się jednak na zejście w dół. Zamiast tego postanowiliśmy zafundować im lody. Rozsiedliśmy się przy rozłożonym na Piazza Grande ogródku Caffetteria del Duomo. Dziewczęta postawiły sprawę jasno. Dzisiaj przez noc musimy przedostać się nad brzeg Adriatyku i dotrzeć do Rimini. Jutro i pojutrze plażujemy. Moja tęsknota za Toskanią zaczęła wyciskać ze mnie na przemian tłumiony płacz i równie tłamszony gniew, ale jak tu dyskutować z kobietą w ciąży? Po tych wszystkich przygodach z Cinque Terre... Ech...





Spacerkiem via Ricci udaliśmy się w kierunku samochodu. Naszych uszu dobiegły dźwięki fortepianu. Przy wejściu do jednego z budynków przeczytałem "Accademia Europea di Musica e Arte". Nie mogłem uwierzyć w miasteczku, które nie liczy sobie nawet piętnastu tysięcy mieszkańców funkcjonuje akademia muzyczna! Moja miłość utrwaliła się po raz kolejny. Nim dotarliśmy do naszego Fiata wstąpiłem do położonej przy via Ricci enoteki prowadzonej przez młodego rzymianina. Wszedłem tam tylko z Emilką tracąc z pola widzenia resztę grupy. Prawdę mówiąc trochę obawiałem się patrząc na niesforną Emilkę na przemian rozglądającą się i tańczącą w sklepie z winami, których najtańsza z butelek kosztowała 18,- €. Zupełnie odwrotnie niż gospodarz, który jak wszyscy do tej pory spotkani Włosi okazał sympatię do "bella ragazza". Zdradziłem właścicielowi enoteki, że szukam kilku niedrogich ale dobrych butelek wina. Pomyślałem o słynnym Brunello di Montalcino, bowiem widziałem, że nie będzie okazji, by kupić taką butelkę w miejscu jej pochodzenia. Uprzejmy sprzedawca zaczął opowiadać mi - rozmawialiśmy po angielsku - o różnicach pomiędzy Brunello, Nobile i słynnym Montepulciano. Oprócz wina zaczęliśmy poruszać tematy życia w Toskanii, kosztów, warunków, poczucia spełnienia. Pozbyłem się kolejnych 75 € niosąc pod pachą trzy butelki. Obiecałem sobie, że jeszcze kiedyś do niego wrócę.



Ekipa zainstalowała się na placu zabaw w parku poza murami miejskimi, pomiędzy Porta al Prato a kościołem świętej Agnieszki. Dzieciaki szalały. My także. Wreszcie nadszedł czas rozpocząć ofensywę. - Skoczmy za miasto - powiedziałem - zamiast na tym parkingu zjemy obiad gdzieś po drodze. Reszta przyjęła ten pomysł z aprobatą.
Około 6 kilometrów za miastem znaleźliśmy parking przy rezydencji, w której lokalny wytwórca nie wiem czego sprzedawał nie wiadomo co. Dla nas ważne było, że blisko drogi, osłonięty oliwnymi drzewami, znajdował się duży asfaltowy parking, na który swobodnie wjechaliśmy naszym wielkim kamperem. Rozłożyliśmy koce na trawie wśród oliwek. Ewa i Emilka rozpoczęły zabawę w kowbojki zainspirowane kupionym przeze mnie w Montalcino kapeluszem. Czas płynął leniwie. Leżeliśmy w trawie patrząc na błękitne niebo pomiędzy gałęziami oliwnych drzew, mając jak na dłoni obsadzone przez miasto wzgórze Montepulciano. Po zjedzeniu leczo postanowiliśmy wykąpać dzieci, tym razem nie w samochodzie, ale pod gołym niebem.    





 - Słuchajcie nie więcej niż 10 kilometrów stąd jest małe urocze miasteczko Pienza. Jesteśmy pewnie w połowie drogi z Montepulciano. Do wieczora jeszcze trochę czasu czasu. Nim ruszymy w przeciwną stronę podjedźmy ten kawałek. Zobaczmy ten cud. Wiecie, że całe miasto wpisano na listę UNESCO? Nie wiemy czy dane nam będzie jeszcze tu wrócić - ciągnąłem dalej. Mimo początkowych oporów udało mi się przekonać po kolei resztę. Zresztą Tomka nie trzeba było długo namawiać. Trudniej było z dziewczynami. Zacząłem, więc od żony i udało się. Zuzię przekonaliśmy już wszyscy razem. 

Kiedy wjeżdżaliśmy na "Crete Sienesi" słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Nagle zobaczyliśmy, to co znamy z pocztówek, kalendarzy, obrazów, okładek książek. Zobaczyliśmy wreszcie to, co przyciąga miliony ludzi. Poczułem prawdziwe szczęście i... tryumf. Wszyscy wydaliśmy z siebie wielkie "WOW!" Zatrzymaliśmy wóz na poboczu by porobić zdjęcia. Wielka sieneńska pustynia. Wypalona słońcem bladożółta-brązowa ziemia. Pojedyńczo stojące gospodarstwa, do których prowadziły drogi oznaczone strzelistymi cyprysami. nasz zachwyt potęgował się z minuty na minutę.










Ruszyliśmy dalej. Nagle minęliśmy wytwórnię terakoty. Ogromne dzbany, donice a nawet stoły nie umknęły uwadze dziewcząt. Postanowiłem uderzyć w czułą strunę. 
- Fajnie byłoby przywieźć do domu taką pamiątkę, ale co zrobić - już zamknięte. 
To wystarczyło, teraz już bez problemu namówiłem resztę na nocleg w Pienzy. - Jutro tu wrócimy i kupicie sobie co będziecie chciały. 
To był chyba najpiękniejszy wieczór podczas całej wyprawy. 
Obóz rozbiliśmy na parkingu przy via degli Archi z widokiem na położone tuż obok winnice i pieszo udaliśmy się do centrum miasta. Był już wieczór. Malutka Pienza ujęła nas wszystkich. Większość sklepów była już zamknięta. Ale na ulicach wciąż unosił się zapach pecorino - miejscowego sera owczego. Szliśmy główną aortą miasta, która doprowadziła nas na maleńki ryneczek. Tu znajdują się katedra, ratusz, studnia i pałac biskupów. Pienza to miasteczko, wybudowane przez papieża Piusa II. Nie chcę jednak skupiać się na historii Pienzy i jej zabytków. Dość powiedzieć, ze byłem oszołomiony, gdy wszedłem do katedry i zobaczyłem obrazy datowane na 1420 - 1430 rok i pomyślałem, że w tym czasie biorący udział w bitwie rycerze wracali jeszcze spod Grunwaldu do domu. Wzdłuż kamiennych ław okalających budynki przy pienzańskim rynku rozsiedli się panowie - po jednej stronie placu - i panie - po drugiej stronie. Stwierdziliśmy, że żal wracać do kampera i postanowiliśmy uczcić tak udany dzień butelką lokalnego wina. Naprzeciw katedry znajduje się sklepik. typowe Tabachci, ale można w nim nabyć również lody, kawę i wino właśnie. Właściciele wystawili kilka stolików na zewnątrz. Przy nich spotykała się lokalna śmietanka. Postanowiliśmy się zasymilować. Zamówiliśmy butelkę czerwonego wina. siedzieliśmy na wyłożonym czerwona cegłą, ułożona w jodełkę placu i staraliśmy się poczuć miejscową atmosferę. Minęła już 22.00. Dzieci zaczynały zasypiać, ale lokalne urwisy zupełnie nic nie robiły sobie z tej pory. Biegały po całym placu. Krzyczały do siebie. Goniły się. To był naprawdę udany wieczór. 

Po śniadaniu już bez oporów namówiłem resztę wycieczki do odwiedzenia pobliskiego Montalcino. Opory zmalały więc nie było to trudne. To zaledwie 25 kilometrów. Wszyscy poczuliśmy, że nadszedł czas robienia pamiątkowych zakupów dla rodziny, powiedziałem więc, że butelka Brunello będzie bardzo odpowiednim zakupem. Nim jednak dotarliśmy do samej stolicy Brunello. Musieliśmy oczywiście zatankować, nalać wody opróżnić zbiornik itd. Wszystko co trzeba wykonać, by w kamperze czuć się komfortowo.

Mieliśmy ogromne szczęście. Najpierw na parkingu znajdującym się poniżej murów miejskich okazało się, że popsuty jest parkomat. Pani policjantka, którą zapytałem co w takim razie mamy zrobić z uśmiechem odpowiedziała, że nic i że mamy się nie przejmować, ale nie to, oczywiście stanowiło o naszym szczęściu. Gdy już weszliśmy w miejskie uliczki. Zobaczyliśmy mnóstwo flag, a naszych uszu dobiegł dźwięk, jakby stado kibiców maszerowało na mecz. Nie powiem, że w pierwszym momencie się wystraszyłem. Okazało się jednak że trafiliśmy na doroczny festiwal łuczników. Całe miasto wystrojone było we flagach. Każda contrada-dzielnica miała swoją. Wielka parada. Śpiew. Nie wiele rozumiałem z tego co się tam dzieje, ale muszę przyznać, że zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Po godzinie było już po wszystkim i nagle zrobiło się pusto. Miasto jakby poszło spać, bo przyszła pora siesty. Całe miasto nasze. Szwendaliśmy się tu i tam. Zahaczyliśmy do wspaniałej lodziarni "Why not". Każdemu, kto zahaczy o Montalcino polecam wstąpić tam na przepyszne lody. Oczywiście zwiedziliśmy również twierdzę. Po czym udaliśmy się na winne zakupy. Wejście do sklepu, w którym sprzedaje się Brunello di Montalcino z wielu roczników, musi rządzić się jakimiś zasadami. Dzieci zostają na zewnątrz! Na sklepowych pólkach, znajdują się butelki nie tylko po 15 - 20 euro, ale również po 50, 200 a nawet 2500 (!) - pokryta kurzem butelka z 1952 roku. W słynnym Montalcino spędziliśmy sporo czasu. obiecałem jednak możliwość zakupu donic. Czas więc jechać.









Nasze panie były spełnione kupiły to co chciały, co im się podobało i muszę przyznać, że jestem pełen podziwu, bo mimo braku narzucania im jakiegokolwiek limitu, poczynione przez nie zakupy były naprawdę rozsądne, cenowo i jakościowo. 

Przez noc udało nam się przedrzeć do Rimini, do którego dotarliśmy w środku nocy. Podróż autostradami okazała się nie być tak komfortowa jak się wydawało. W okolicach Arezzo trzeba było jechać objazdem. Stromo pod górę, przez małe miasteczka, potem stromo w dół. Tym razem to ja siedziałem za kierownicą. Jadąc tak przez ciemny las, wąską, krętą szosą myślałem o tym, co czuł Tomek, gdy wił się kamperem w stronę Vernazzy.
W samym Rimini zatrzymaliśmy się na placu przeznaczonym dla pojazdów takich jak nasz. Była tam ich rzeczywiście kilka. Wczesnym rankiem ktoś zapukał do okna. Początkowo myślałem, że złodzieje, lub jakaś służba porządkowa czepia się dlaczego nie zapłaciliśmy za postój.  Okazało się jednak, że jakiś facet każe nam przestawić auto kilka metrów dalej, bo coś... Nie bardzo rozumieliśmy co, ale postanowiliśmy nie stawiać oporu. Za chwilę cały plac zaroił się furgonetkami, busami, samochodami dostawczymi. Wszystkie na ukraińskich, białoruskich i rosyjskich rejestracjach. To byli jacyś kurierzy. Przywozili paczki, może zabierali inne. Zastanawiałem się co oprócz wódki można ze wschodu wwozić do Włoch. No może jeszcze papierosy - bez akcyzy, oczywiście. 

Cały dzień plażowaliśmy. Męczyłem się strasznie. Włóczyłem się po okolicy i tęskniłem za Montalcino i Montepulciano, wzdychałem do Pienzy i Cyprysów. Wieczorem ruszyliśmy do Wenecji. 

Wiedziałem, że w okolicach Mestre znajduje się camping. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Gdy dotarliśmy było już całkiem ciemno. tutaj zrozumiałem dlaczego tak wiele ludzi odwiedzających Wenecję mówi, że strasznie w niej śmierdzi, ale chcę tu zaznaczyć, to nie w Wenecji, ale właśnie w Mestre, człowiek umiera z braku czystego powietrza, bo znajduje się tu całe zaplecze energetyczne i śmieciowe dla miasta na lagunie. Kiedy podjechaliśmy pod recepcję i policzyliśmy koszty pobytu, doliczając oczywiście koszty znoszenia niesamowitego fetoru, stwierdziliśmy, że zatrzymamy się na jakiejś stacji benzynowej. Błądziliśmy przemysłowymi dzielnicami, o tej porze na rogach ulic spotkać można naprawdę ciemne elementy: dilerów, alfonsów i prostytutki oczywiście. Wreszcie trafiliśmy na rozświetloną stację benzynową, ale obsługa kazała nam odjechać. Ostatecznie, zawróciliśmy parę kilometrów i zatrzymaliśmy się na stacji przy autostradzie. Ustawiliśmy się pomiędzy ciężarówkami, ale szybko zrezygnowaliśmy i ustawiliśmy się z drugiej strony placyku. No cóż i tu nie zabrakło płatnej miłości. Kiedy podjechaliśmy bliżej tirów, z szoferki jednego z nich wyszła czarnoskóra, dość skąpo ubrana dziewczyna. Kierowcy nie widzieliśmy, ale też nie chcieliśmy zobaczyć nikogo. W lekkim napięciu, nie wiedząc czego się spodziewać położyliśmy się spać. Sprawdzając wpierw czy wszystkie drzwi i okna mamy pozamykane. Starałem się zresztą raczej być czujnym niż spać, ale po takiej podróży bycie czujnym jest bardzo trudne.

Zwiedzanie Wenecji w sierpniu to bardzo zły pomysł. Rano nim zjedliśmy śniadanie zmieniliśmy parking. Przejechaliśmy groblę i dotarliśmy na miejsce, z którego wypływają vaporetto. Tu na wielkim, przeznaczonym dla kamperów parkingu zostawiliśmy nasz pojazd i ruszyliśmy w miasto. Oczywiście nie mogliśmy iść pieszo ze względu na dzieci i brak chęci. Kupiliśmy bilety na wodny tramwaj i w pięknym stylu dotarliśmy do centrum zatłoczonego miasta na wodzie. Tym razem Wenecja nie podziałała na mnie tak, jak było to za pierwszym razem. Tłum ludzi, przenoszenie wózka z dzieckiem, przez liczne schody i mostki. Poza tym chyba już wszyscy czuliśmy powoli lekkie zmęczenie i chęć powrotu do domu. Nie wiele pamiętam z tego wypadu do Wenecji, ale pozostało mi parę dobrych zdjęć.















Z tej niezwykłej wyprawy, przewieźliśmy mnóstwo pięknych, ale i budzących dreszcz wspomnień, wiele zdjęć, kilka butelek wyśmienitego wina i terakotowe donice zdobiące dziś nasze mieszkanie. 

Mimo wielu niewygód i powolnego tempa, na bazie własnych doświadczeń twierdzę, że podróż z małymi dziećmi w obce kraje nie tylko jest możliwa, ale i wskazana.

Trochę inaczej ma się sprawa z kobietami w ciąży... ;)



Cała treść (zarówno tekst jak i zdjęcia) są własnością autora. 
Kopiowanie, powielanie, udostępnianie, czy jakakolwiek inna forma upowszechniania - fragmentów lub całości - bez zgody autora są zabronione!